Monika Jackiewicz – prawniczka, która została maratonką

Opublikowano:

Monika Jackiewicz to zawodniczka, która szturmem wdarła się do krajowej czołówki i od mniej więcej trzech lat jest jedną z najlepszych polskich biegaczek. Na swoim koncie ma szereg medali zdobytych na krajowym podwórku, jednak największym jej osiągnięciem jest drużynowy medal z Mistrzostw Europy w Monachium w maratonie. Rozmowę z Moniką przeprowadziliśmy podczas jej zgrupowania w Kenii, gdzie udała się bezpośrednio po ustanowieniu nowej życiówki podczas 19. Recordowej Dziesiątki. Jako ambasadorka marki adidas opowiedziała nam o swoich przygotowaniach do sezonu, treningu maratońskim, a także o swojej własnej historii i motywacjach, które zgodnie z ideą stojącą za nową kampanią marki adidas, prowadzą do czerpania jak najwięcej z biegania.

Jak po kilku dniach, gdy emocje opadły, oceniasz swój występ podczas 19. Recordowej Dziesiątki? Gdy rozmawialiśmy przed dekoracją, wydawałaś się średnio zadowolona?

Czułam trochę niedosyt z tego względu, że kiedyś na treningu udało mi się pobiec szybciej na dystansie dziesięciu kilometrów. Jednak w tygodniu, gdy startowałam w Poznaniu, odczuwałam już zmęczenie innymi zawodami, które odbyły się w ciągu kilku poprzednich dni. To był mój trzeci start w tamtym tygodniu i nie byłam pewna, na ile mnie stać. Wcześniej startowałam w Mistrzostwach 12. Dywizji Zmechanizowanej (reprezentując 12 Brygadę Zmechanizowaną) w biegach przełajowych: we wtorek w biegu na trzy kilometry, a w środę w sztafecie. Byłam druga indywidualnie oraz druga z drużyną w sztafecie. Nie wiedziałam, czego mogę się do końca spodziewać po sobie podczas zawodów w Poznaniu. Po maratonie miałam trochę odpoczynku. Teraz kiedy analizuję wszystko na chłodno, to wyszło naprawdę dobrze. Jest nowa życiówka, „32 z przodu – zmiana kodu”, więc powinnam się cieszyć.

A ile pobiegłaś na treningu?

Pobiegłam 32:36. To był mój ostatni mocniejszy trening przed maratonem. Pobiegłam tak w Portugalii, na obozie w Monte Gordo. Miałam samodzielnie zmierzoną trasę, bo lubimy mieć pewność, że wszystko będzie prawidłowo wymierzone. Zabraliśmy ze sobą do Portugalii koło pomiarowe. Tam na miejscu jest sześciokilometrowa pętla. Były tam wcześniej jakieś oznaczenia z wypisanymi kilometrami, ale my chcieliśmy mieć pewność i sami zmierzyliśmy trasę od początku. Tak więc pobiegłam na naszej „atestowanej” trasie i na pewno było tam równo dziesięć kilometrów.

Foto: Marek Ogień 

Podczas Twojego pierwszego razu w Kenii wydawałaś się być pod wrażeniem panującej tam atmosfery. Życzliwości ludzi, spokoju, ich uśmiechu, takiego slow life i bycia przyjaznym i pokornym. Czy uważasz, że to może też wpływać na to, jak tam się trenuje? Czy taki panujący wokół spokój i życzliwość to jedna z wielu tajemnic sukcesu tego miejsca, jeśli chodzi o bieganie?

Myślę, że tak. Kenijczycy mają spokojniejszą głowę. To jest inna mentalność niż u Europejczyków, przynajmniej ja to tak odbieram. Już po wyjściu z samolotu można odnieść wrażenie, że są bardziej uśmiechnięci. Kiedy biegniesz, sporo osób macha Ci z daleka, szczególnie małe dzieci. Gdy byłam pierwszy raz w Kenii, w grudniu, złapałam jakiegoś wirusa i wyleciało mi kilka dni treningowych. Zaczęłam się powoli denerwować, że nie mogę zrealizować założonego planu. Kenijczycy poklepywali mnie po ramieniu i tylko powtarzali, żebym nie brała tego do siebie, bo wszystko będzie dobrze. Są bardzo pozytywnie nastawieni do życia.

Z kolei, patrząc na biedę, która tam panuje, można odnieść wrażenie, że sport jest dla nich swego rodzaju odskocznią. Bieganie daje im szansę na zarobienie pieniędzy i pomoc rodzinie. To stanowi dużą dawkę motywacji i przepustkę do lepszego życia. Każdy ma swoją motywację do biegania – tam również jest to znacząca motywacja finansowa. W grudniu przez miesiąc nie widziałam właściwie żadnego dziecka z zabawką. Do teraz pamiętam obrazek chłopca, który skonstruował samochód z kartonu po butach adidas, przyczepiając do niego cztery kółka i sznurek. W porównaniu do ich życia – u nas panuje dobrobyt. W Kenii jest wręcz przeciwnie, jednak ludzie są zdecydowanie bardziej życzliwi. Nawet gdy ktoś ci mówi „cześć”, od razu widać, że robi to z głębi serca, a nie na siłę. My żyjemy w większym pędzie, każdy jest skupiony na sobie, swoich ambicjach, sukcesach i rekordach. Wydaje mi się również, że jesteśmy mniej otwarci na innych niż Kenijczycy.

To zupełnie odwrotnie niż u nas… Jak oceniasz ten pierwszy obóz pod względem treningowym? Pomijając chorobę – czy uważasz, że razem z Arturem dobrze przepracowaliście tamten obóz?


Tak, z perspektywy czasu uważam, że to było dobre, bezpiecznie przepracowane zgrupowanie. Nigdy nie byłam w tak wysokich górach. Kilka razy trenowałam w Szklarskiej Porębie czy w Zieleńcu. To był pierwszy wyjazd na 2400 metrów n.p.m. Artur zwracał szczególną uwagę, żeby nie przedobrzyć z obciążeniami. Im dłużej trwał pobyt, tym mocniej było widać, że coraz lepiej znoszę trening w wysokich górach. Na początku było mi naprawdę ciężko, bo poza kwestią wysokości dochodził teren ze sporą ilością podbiegów.

Czyli dobrze przepracowane zgrupowanie w Kenii, a potem dobre bieganie w Portugalii, ale na maratonie w Sewilli poszło nieco gorzej. Mogłabyś powiedzieć, dlaczego wynik odbiega od oczekiwań?

Nie zagrało żywienie. Już na początku czułam kolkę, lekki dyskomfort. Kolka puściła, ale później w drugiej części dystansu pojawiły się większe problemy. Wymiotowałam, miałam problemy z jelitami. Nic przyjemnego, wiesz, że wtedy to już nie jest komfortowe bieganie. Było mi bardzo przykro, że maraton w Sewilli nie skończył się z takim wynikiem, jaki sobie wymarzyłam. Potrzebowałam trochę czasu, by to przegryźć, bo przygotowania na papierze wyglądały naprawdę dobrze. Z jednej strony widziałam w trakcie biegu, że tempo już spada. Być może z perspektywy treningowej warto było zejść z trasy, by spróbować ponownie za jakiś czas. Z drugiej strony – to nie jest łatwa decyzja dla zawodnika. Kiedyś obiecałam sobie, że nie będę rezygnować na zawodach. Lata temu, gdy byłam juniorką, odpuściłam bieg na 3000 metrów podczas Lekkoatletycznej Ligi Juniorów w Warszawie. Trener Ludwichowski zganił mnie wówczas, dlatego po tym biegu obiecałam sobie, że nigdy więcej tego nie zrobię.

Choć odczuwałam ogromny dyskomfort, walczyłam do końca i mimo wszystko ukończyłam bieg. Czasem słyszy się o zawodnikach, którzy jak raz zejdą z trasy, to później zdarza im się to powtórzyć. Niestety, efekt nie był zadowalający. Bardzo żałuję tego, ale pogodziłam się już z tym wynikiem. Gdybyś zadzwonił do mnie zaraz po tamtym biegu, nie byłabym w stanie rozmawiać. Byłam zła, że nie udało mi się osiągnąć wymarzonego wyniku, mimo dobrej formy. Uważam, że byłam przygotowana na naprawdę dobry wynik, ponieważ wiele treningów na to wskazywało. Przygotowując się do maratonu w Dębnie, czułam w nogach tamte przygotowania. Teraz, szykując się do Sewilli, często pytałam Artura, czy na pewno nie powinnam biegać szybciej odcinków. Artur mówił, żebym była spokojna, bo widać, że jest dobrze i nie ma co przesadzać z treningiem. Ten ukończony trening na dziesięć kilometrów w Monte Gordo również dał mi dużo pewności, że trening był dobrze ułożony. Maraton jest takim dystansem, że wszystko musi się tego dnia zgrać w jedną całość. Nie udało się w Sewilli, ale wiem, że praca włożona w te przygotowania jeszcze zaprocentuje. Jestem młodą maratonką, mam za sobą zaledwie rok treningu maratońskiego i zbieram doświadczenie. Biorę to na klatę.
 

czytaj  całość wywiadu  >>>>> bieganie.pl/sport/monika-jackiewicz-prawniczka-ktora-zostala-maratonka/

Materiał powstał we współpracy z adidas

Dziękujemy redakcji portalu bieganie.pl za umożliwienie opublikowania  wywiadu z Moniką Jackiewicz .

Bartłomiej Falkowski  autor wywiadu